Norwegia - Team EXPERT

I tak, jak do starej studni ludzie wrzucają drobne monety, wiedząc, że kiedyś tu wrócą, tak w Norwegii zostawia się serce. Nie sposób być i zapomnieć, nie sposób wyjechać stamtąd tak jak się wyjeżdża z wczasów pod gruszą...

We fiordach zostawia się kawałek siebie, ten najcenniejszy, po który trzeba kiedyś wrócić. To jedno jest pewne. Jak dzień, który nadchodzi po ciemnej nocy...


Minęły dwa lata. To były długie i trudne lata... Nie porównam ich do zimy w 45. czy jesieni '82, gdzie kobiety czekały z utęsknieniem powrotów swych mężów to z wojny, to z internowania, nie porównam też do oczekiwania na gwiazdkę, Mikołaja, który co roku jak mantra z konsekwencją powtarza stare tricki...
A jednak oczekiwanie, a jednak powrót.
Są powroty, kochana.
Czas można zatrzymać
Za rękę
Jak dziecko.

Pisał Brandstaetter, gdy wracał myślą do Asyżu. A mnie ciągnie całkiem w przeciwnym kierunku. Tam czas dla mnie się zatrzymał. Znieruchomiał na ośnieżonych szczytach, bujających gdzieś między chmurami, zastygł w lazurowej i zimnej kipieli. Nieliczni mieszkańcy też są na mojej nieruchomej pocztówce. Widzę jak nasz gospodarz siedzi na dachu z młotkiem uniesionym w górze, zdawałoby się, że słyszę jak stuka miarowo w drewniany gont i tylko mewa, co na pobliskiej lampie uwiła sobie gniazdo jest w stanie zagłuszyć ten stukot, bo drze się w niebogłosy, a jej wrzask odbija się od stalowoszarej grani i powraca.


I tak ucha natężam ciekawie, że słyszałbym głos... K(-)a! Nic nie słyszę.
Zostało tam moje serce i wiem, że muszę po nie wrócić, bo tęsknota mnie zabije. Prędzej czy później zabije, wypali wnętrze, odbierze zdrowie, rozszarpie na strzępy, zostawi jak kloszarda, szukającego swej miłości jedynej, nieświadomego, że ta czeka gdzieś całkiem niedaleko. Zimna i niewzruszona. Nieosiągalna... Wyrachowana Nefretete zabija pomału swojego Sinuhe, wysysa z niego życiodajne wody i patrzy ja się męczy, jak dogorywa z tęsknoty, jak kona z pragnienia. Potężna miłości moja! Nie bądźże tak okrutna i nie każ mnie czekaniem!
Każdej nocy we śnie przenoszę się tam ukradkiem, każdej nocy wracam do mojego Nieba. I to pozwala mi przeżyć, pozwala nie zwariować, pozwala w miarę normalnie funkcjonować.
Kto nigdy tam nie był - nie zrozumie czym jest czekanie, czym są powroty, jaka siła i tęsknota jest w stanie z dorosłego faceta zrobić małego chłopca, pełnego ufności i wiary w to, co mu się wyśni. Pali ona jak młode łono dwudziestolatki, a gdy nadzieja w końcu umiera, to żyć się już nie chce.
Nie umarła. Hope never dies...
Przeszło wspomnieniami chorwackie lato, gorące, z niby-okonkami, niby-krąpiami, w ogóle niby k(-)a rybkami. Kolorowe cuda... Zabawa pod piekącym słońcem Mediterraneus to nie to samo. Takie niby-łowienie, chyba tylko, żeby nie zeschnąć na wiór i nie wysuszyć do cna łusek po bałtyckich, majowych belonach. Pier-ne dziobaki zafajdają swoją łuską wszystko.
Ale nie o Chorwacji przecież i bocianich dziobach...
Czekam więc jak Ikar spotkania ze Słońcem, dotknięcia słonej, modrej wody, pierwszej jej zimnej bryzgi, pierwszego zabujania.


Ale też wyjechania z trapu promu, gdy drżące z emocji nogi depczą gaz - byleby w dupę nie wjechać - jeśli ktoś przede mną... Potem pośpieszne rozpakowanie maneli. Sklep można by otworzyć!
Pierwsza wódeczka na obcej [ swojej ] Ziemi w gronie kolegów, napalonych na łowienie jak Robinson Cruzoe na babę jest świętem o randze większej niż Pierwszy Maja. Pierwszy łyk który miękko przechodzi, rozlewa się błogostanem po spragnionej gardzieli i grzeje, wypełniając każdy zakamarek. Nikt nie siada, wszyscy stoją drepcząc z nogi na nogę. Co niektórzy stoją okrakiem , wypinając rytmicznie co jakiś czas swoje klejnoty... Taka postawa bossa - ze szklaneczką rudej w ręku, jakimś kapeluszu na łbie, brylach ciemnych na nosie, że nie wiadomo, co tam w tych oczach widać. Chlup! Bez skrzywienia, bez grymasu... Grymas przychodzi za chwilę, jak już myśli, że został bossem, macho w oczach pozostałych, ale jest skrzętnie ukrywany niczym ziewnięcie gdy nie wypada. I to splunięcie przez ramię. Po mistrzowsku. Takie splunięcie może wyrazić pogardę dla świata; świata który został daleko, gdzieś prawie 2000km za nami, świata, gdzie wszystko wkur(-)o. Tu jest niebo, tu nic już nie wku-a... Jest dobrze i michy się cieszą. Jest tak, jak powinno być - po celebrycku..
Jeszcze tylko jakieś całkowicie nieistotne sprawy, kilka pierdół, by żyło się lepiej i można wskoczyć w garnitur. Sztywny, przepocony, śmierdzący od nagromadzonych pierdów, które nie miały gdzie ujść i spowiły swą subtelną wonią miękką wyściółkę wtapiając się na stałe. To wszystko ma swój urok.
Jak Żydzi w Szabat, tak wędkarz w Norwegii, po zejściu z promu, ogranicza liczbę kroków do niezbędnego minimum, bacząc by do pomostu się dostać. Jakieś inne niekoszerne prace są grzechem w tym momencie.

Zapędziłem się...
Do wyjazdu jeszcze dwa miesiące, a ja już czuję smród kombinezonu i łódkę chcę odpalać...

I z dwóch miesięcy miesiąc jeden się zrobił. Maj przeleciał, nawet nie wiem kiedy.
Baba moja rzecze przez ramię, jak czyta, com napisał:
- Tylko pozbieraj wszystko, co tam zostawiłeś, żebyś już nie musiał po nic jechać... I nie wiem czy śmiać się, czy płakać...
Jak wyposzczeni, jak z więzienia wypuszczeni, z jakiejś niewyobrażalnej prohibicji, oderwani od rzeczywistości... Coś w tym jest i wcale nie będę zaprzeczał, bo nie jest nam dane jechać na koniec świata co roku. Emocje zawsze grają i nie sposób nad nimi zapanować, wyrąbać sobie taki luz we łbie, by pojechać tam jak do rybnego na drugą stronę ulicy po filety z morszczuka...
To jest wędkarskie święto i takie dla nas ma być, bo jak można i dopóki można, to trzeba świętować, podnosząc w górę kielicha za tych, co na morzu i tych, co wypłynęli już po raz ostatni.

W dalszym ciągu mojej relacji opiszę naszą wyprawę (o ile dojdzie do skutku - bo na tym świecie to nie ma rzeczy pewnych) - może uda się coś połowić - zobaczymy...


Zmiana planów.

Nie miało to tak wyglądać. Mieliśmy jechać w trzy auta, spokojnie, jak na recydywistów przystało...
Ale nie! Komuś guma pękła, ktoś nie wytrzymał ciśnienia, popuścił i ... było już po ptokach.
- A może by tak trzy dni wcześniej wyjechać i połowić dłużej? Rzekł pewnego pięknego popołudnia Forest i już poczuł się tak, jakby nie na tydzień a na 10 dni tam jechał. Ja też się tak poczułem... Potem Filip się poczuł, Jarek, Paweł, Robert, bracia z Poznania - Łukasz i Zbychu. Wszyscy następnego dnia rano wiedzieliśmy, że nie wytrzymamy tych trzech dni i musimy wyjechać szybciej - jeśli domek wolny. Nie ma takiej siły, która teraz zmieni te plany! Trzy dni dłużej w Norwegii, to tak jakby z więzienia szybciej wypuścili. Nie siedziałem nigdy w pierdlu, ale potrafię wyobrazić sobie jak człek nie może doczekać się ...pierwszego zimnego browara (bo przecież nie baby ).
Niestety Piotr z załogą nie mogą skrócić oczekiwania. Ale dojadą trzy dni później.
Oficjalnym powodem zmiany planów był miejscowy prom, który pływa w szkocką kratkę i 5 godzin więcej łowienia, które zyskujemy, w związku z szybszym jego przypłynięciem we wtorek (oprócz tych trzech dni ). No przecież oficjalny powód musi jakiś być, jakieś wytłumaczenie logiczne, bo nie o ryby chodzi! Nikt tego w domu teraz i przyszłości by nie zrozumiał, więc powodem musi być coś zewnętrznego, na co nikt z nas nie ma wpływu i co się nie zmieni. Prom jest dobrym wyjaśnieniem nieprawdaż?
Małżonki przyjęły tę wiadomość (problemy z promem - nazwijmy to oględnie) i temat przeszedł do historii.
Cel uświęca środki!

Norweski okres.

Dzisiaj wiem dlaczego kobiety "przed" są nerwowe, bardziej drażliwe... po prostu nie do zniesienia. Chyba i mi zbliża się okres. 28 dni do wyjazdu, a ja zamiast cieszyć się, popadam w jakąś depresję. Macam po raz kolejny pilkery, rozbieram kołowrotki, smaruję, przewijam plecionki z jednej szpuli na drugą... Byleby tylko mieć kontakt z tymi zabawkami, pogłaskać, podtykać, jak moja kobieta, gdy ogląda kolczyki, które dostała (kilka lat temu...to już ponad 10!) ode mnie. Z namaszczeniem, z jakąś ukrytą misją, jakby dopasowywała już sukienkę, makijaż, pantofel... A, co mi tam! Przykręcę młynek do wędki - zobaczę jak leży, ocenię wagę. Może coś jeszcze zmienię? Co tu można zmienić? Szpulkę? Rączkę se przełożę z lewej na prawą?
-Jak to będzie tu leżeć, to ci wyrzucę - zobaczysz! - Oglądam się i widzę w jej oczach złość i bezsilność, tęsknotę za normalnością, za moim wzrokiem , który choć na moment spotka się z jej wzrokiem i nie będzie uciekał gdzieś do swojego świata...
Pewnie, że nie wyrzuci!
Jestem zmęczony. Po raz kolejny pakuję wszystko do skrzyni i wkurzam się, że się nie mieści. Za każdym razem coś dokładam - a to gumy, a to kotwice, druciki, sruciki i dotychczas mieściło się! Dlaczego się nie mieści do cholery?! I czuję jak ciśnienie mi się podnosi, bo będę musiał od nowa wywalić na dywan i ponowić próbę.
28 dni!
Urodzę do wyjazdu, albo eksmisję dostanę i przerzucę się do garażu. Tam będę miał spokój...

Świta. Czwarta nad ranem. . Może sen przyjdzie? Nucę sobie jakieś zapomniane pieśni SDM, ale sen nie przychodzi. Jakbym teraz wstał z wyra i poszedł do skrzyni, którą w końcu udało się zamknąć, to by mnie do psychiatry zawiozła. I już widzę siebie, siedzącego w głębokim fotelu, indoktrynowanego przez podstarzałego faceta z brodą, w okularach... A guzik! Nie dam ci wejść do mojej głowy stary dziadu! Bo i z jakiej racji? Co ty zrozumiesz z tego, co ci powiem? Jednostajny, monotonny głos jednak odzyskuje przewagę. Już się nie bronię, nie mam sił i odjeżdżam...
Widzę gęste jak mleko chmurzyska, wiszące tak nisko, że prawie sięgają powierzchni modrej wody. Uff, udało się! Udało się przedostać do mojego matrixa. Znowu jestem w niebie! Ołowiane baranki rzedną i odsłaniają ośnieżone szczyty. Znajome, cudowne!

I są momenty, kiedy mógłbym zabić!
Budzik.
Nie krzyczę jednak, bo co to zmieni?
Beznamiętnie podnoszę zmęczone zwłoki, by mechanicznie namacać kapcie i spod pół-zamkniętych powiek odnaleźć drogę do klopa. Potykam się jeszcze o skrzynię, że wnet bym się wyrżnął.
- Prosiłam cię, abyś ja wyniósł do garażu... - i nie wiem czy mnie żałuje, że sobie nogę obtarłem o ciężkie redło, czy rzeczywiście myśli, że jak powie to po raz kolejny, to coś zmieni?
To nawet nie był wyrzut, jakby coś pękło, jakby ten przypadek był przypadkiem nieuleczalnym i ona o tym doskonale wiedziała. Taka mantra chyba tylko po to, aby swój własny głos usłyszeć, gdy nikt wokół go nie słyszy...
I w tym momencie zrobiło mi się przykro i żal kochanej baby. Dotarło do mnie to, że przeginam. Jak bardzo ona musi czuć się samotna!
Będę się leczył. To jest postanowione. Muszę ratować małżeństwo!

Gdybym jednak powiedział, że lekarstwo na ta chorobę leży za siedemdziesiątym pierwszym, byłbym zwykłym chamem...

Zostało 27...



I can't help myself,
I've got to see you again!



Norah Jones przenosi mnie w inny wymiar. Ona o facecie, ja o fjordach. I powtarzam za nią pod nosem, nie mogąc się powstrzymać, by nie zobaczyć znowu tego, do czego serce tęskni.
Jej kobiecy, aksamitny i czysty głos wprowadza mnie w pewien trans, że chciałoby się zamknąć oczy i pokołysać... Już nie ważne czy na falach, czy też ...
Najgorsze, że mi łapa wysiadła. Prawa.
Sam nie wiem od czego, bo chyba nie od pakowania skrzynki. Jak byłbym młodszy, to rady, aby robić "to" drugą ręką byłyby może i na miejscu, ale w wieku czterdziestu ponad lat przy dwójce dzieci...
Coś tu nie gra! Mam chorą rękę i to na dobre.
Gdyby chodziło o możliwość obicia komuś ryła... ale ja wędki nie mogę utrzymać
Zmęczenie materiału czy jaki ciul?
Przegwałciłem nadgarstek - jakby to moja ciotka powiedziała... Chyba na randce z belonami. Na cholerę człek łowi te gówniane ryby? Wędka dostaje po dupie, kołowrotek też no i ...nieszczęsna ręka. Nie mogę cofnąć się, nie mogę czasu odwrócić.
A może niesłusznie obwiniam dziobaki o moja kontuzję?
Przyszła ni stąd ni zowąd. Sądziłem, że jak sama przyszła, to i sam przejdzie. Nie przeszła. Męczę się od dwóch tygodni i nie powiem - zaczynam się niepokoić. Chyba nie bez przyczyny rozważałem przekładanie korbek z lewej na prawą.
Szukam w Internecie co za robal mnie trawi. Najbardziej pasuje zespół cieśni nadgarstka. Cokolwiek to nie znaczy, to franca do przyjemnych nie należy, a kończy się zwykle operacją. No przed wyjazdem nie dam się zoperować, już wolę te cholerne rączki przełożyć... Strach jest, tym większy, że czajnik, ba! - zwykły kubek wylatuje mi z łapy!
Piszę te parę linijek i czuję, jak palce drętwieją, sztywnieją... Cholera, że tez tylko paluchy ...tak na zawołanie...
Nie pozostaje nic innego jak iść do lekarza. Nie narzekam - miłe uczucie sam na sam z lekareczką - a piękną mamy babkę - blondynkę po trzydziestce, że niejednemu wieśniakowi obrotnik w kręgosłupie przestawiła, idąc korytarzem.
Tylko co ona poradzi? W najlepszym wypadku da skierowanie do jakiegoś ortopedy - konowała... Bo chyba nie do chirurga tak z marszu?
Zarejestruję się do specjalisty na styczeń dwa tysiące czternastego... W bieżącym roku pewnie fundusze się wyczerpały w NFZ, a w następnym już kolejka, zapisy na zeszyt... Zostaje maść.
Nie idę więc do lekarki, choć ładna, nie dostaję skierowania do ortopedy czy chirurga i nie oczekuję swojej kolejki do 2014 roku. Łudzę się, że przejdzie samo.
No więc jak przejdzie? Miał ktoś taki przypadek? Sam nie wiem co myśleć i kiedy to się naprawi?
And "I can't help myself", żeby nie przekląć siarczyście... Wtedy bym sobie może ulżył trochę...
W 2010 na dzień przed wyjazdem zaczął mnie ząb boleć, w tym roku na niecały miesiąc - nadgarstek. Dobrze, że tak często nie wyjeżdżam, bo bym siedział na rencie i gapił się w taaaką rybę Biedrzyckiego.

Chyba z dwojga złego przełożę jednak te p-ne rączki na prawą stronę...

Końska maść

Ktoś zaproponował użycie końskiej maści na moja rękę...
Pisze się pomału... Niedługo zacznę rżeć od tej końskiej maści... Zielona, czerwona, pachnąca, śmierdząca... Mam je wszystkie, obleciałem wszystkie apteki w okolicy, jak podczas Wielkiej Pardubickiej ganiałem z wywieszonym ozorem. W niektórych aptekach to patrzyli na mnie jak na ...konia - zdziwienie z politowaniem... W końcu dostałem ich wszystkie rodzaje koło domu w NETTO. Jedynie ręka jak była niesprawna, tak też jest nadal.
Ech, koń by się uśmiał z tego wszystkiego...

Jakże niewiele do szczęścia potrzeba...

Im więcej piszę, tym gorzej z ręką. Myszką nie mogę władać (tą komputerową...). Nie wiem czy dotrzymam do sierpnia i wizyty u lekarza... Chłopaki radzą, abym amputował kończynę w dobrym zakładzie rzemieślniczym, gdzie mi dorobią różne końcówki w miejsce paluchów i dłoni: osękę, szczypczyki, chwytak... Kulałem się ze śmiechu i chyba tylko humor dopisuje i pozwala nie myśleć o ewentualnych trudnościach, które mogą mnie spotkać. Ale dość narzekania!
Zostało dni 9.
Wczoraj odbyliśmy naradę w wąskim gronie. Omówiliśmy drogę, tankowanie, alkohol, jedzenie. Szczerze powiem, że kolegów z Poznania nie znałem od strony kulinarnej. Jak słuchałem co też oni nie wezmą i co nie ugotują, to pomyślałem, że nawet Gesslerową by przegadali. Ale przynajmniej jeden problem z dekla, bo i po co mam jeszcze o jedzenie się martwić? Wystarczy, że kasę od 12 chłopa zbierałem (robiliśmy wpłaty co 2 m-ce, żeby potem nie bolało zbyt mocno), przelewałem tą kasę i liczyłem kursy, aby wbić się w najbardziej odpowiednim momencie. Ta czujność zaoszczędziła na kilkaset złotych. Na początku marca buch! Ostateczny przelew poszedł po najniższym możliwym kursie. A wiecie co to znaczy zebrać kasę przelewami od 12 niesfornych ludzi. Nie wracam do tego, szkoda zdrowia.
Nie wiem jak przetrwamy jeszcze jeden tydzień. Cieszę się, że u mnie nie leciały z nieba lodowe jaja na szyby mojego samochodu.
Budzę się o drugiej, trzeciej w nocy i nie sposób zasnąć. I to nie chodzi już o głupią skrzynkę z wędkarskimi zabawkami (wyniosłem ją w końcu do garażu - baba nie burczy), ale jakiś niepokój wkrada się do czaszki z byle problemem rozpycha się, obija jak mucha, która nie wiedzieć czemu wyrwała się z letargu by powk... swojego na wpół śpiącego żywiciela. Wredne stworzenie do szału doprowadza, aż chcąc nie chcąc muszę zwlec się z wyra, zapalić światło i zapolować na sukę!
Oczywiście obudzę moja ukochaną. Wstanie równie niewyspana jak ja i wściekła.
W tej mojej przedwyjazdowej insomni (jak uda się stwora ubić) zanurzam w końcu giant-heada na dwudziestometrowej wodzie, sprawdzam jego pracę. Cieszy oko jak ogon wściekle wali przed pyskiem niezdecydowanego halibuta...
Budzik!
Mniej więcej tak, jak ma grać Polska z Rosją - zasiadacie z zimnym browarem przed TV i już absolutnie nic nie może Wam tej uczty zakłócić, już czujecie jak zimny łyk złocistego płynu orzeźwia gardziołko, choć dopiero trzymacie kufelek zbliżając go do ust, rzut monetą i się rozpocznie święto... A tu puk puk! Mamuśka w odwiedziny. Mamuśka... Teściowa! Której bimba Wasz mecz, Wasze piwo. Ona ma absolutnie wywalone na wszystko, co stanowi jakąś wartość dla Was...
Budzik podobnie.
Patrzę w kalendarz i robi się milej. Kolejna koszmarna noc przeszła do historii.
9 dni. Filipowi też już zwieracz cierpliwości puszcza. Dochodzę do wniosku, że nie można robić tak długich przerw między wyprawami. Tego oczywiście już nie daję czytać kobiecie.
Jak było Euro, to była chociaż jakaś odskocznia a teraz? Błaszczaka ma oglądać?
Jedyne rozsądne, co przychodzi mi do głowy, to pojechać do sklepu po jakieś gumy...
Nie miałem już nic kupować, no ale kilka gumek to przecież żaden zakup. Czasami mam wrażenie, że jak nie założę tej jednej jedynej, to nie mam po co jechać. Zjeździłem Bydgoszcz i dostałem to, co chciałem. Jestem szczęśliwy!

Egzaminie na faceta

Wbrew zapowiedziom hardym i butnym, poszedłem z piękną lekareczką się zobaczyć...
Jak zwykle uśmiechnięta, jak zwykle miła, jak zwykle... Jak ona to robi? A może wystarczy lubić to, co się robi i robić to coraz lepiej? No w każdym razie na wejściu już zgłosiłem problem ZCN (zespół cieśni nadgarstka) i to był mój błąd. Zamiast skupić się na wywiadzie, wziąć za rękę, porobić jakieś próby, no chociażby paluchy powyginać, pożartować trochę, sprawić, aby sama mogła dojść co mi jest, jęła wypisywać skierowanie do ortopedy. Pewnie minuty nie siedziałem i tak widzenie skończyło się

Pamiętam ze dwa lata temu zdawałem u tej pani "męski egzamin"...
Zaczęło się całkiem niewinnie.
Siedziałem z sąsiadem przy browarku w jakiś letni wieczór przed chałupą. W pewnym momencie wskoczył mi kot na kolana. Kotka. Futrzak p-ny, (szlag by to trafił, że w ogóle wspominam zwierzaka i kilobajty marnuję), jak by mogła to i z psem sąsiada potomstwo by zmajstrowała - taką chcicę miała!
Siedzi mi ten sierściuch i nadyma te swoje back-otwory przed moim kufelkiem. A że zajęty byłem rozmową z Piotrem, to nie zauważyłem, jak kleksy porobiła na brzegu szklanicy. Posłałem diablicę prawie za płot! Nie przejęła się desantem, otrzepała futerko, oblizała dokładnie te swoje otwory na zadzie i jakby nigdy nic walnęła się nieopodal, kąpiąc w ostatnich promieniach słońca pręgowane kudły.
Nie wytrzymałem tej jej beztroski i chciałem posłać jeszcze sztukasa - kamyczek wielkości orzecha. Zamachnąłem się ... i spadłem z krzesła.
Już się nie podniosłem.
Małżonka na drugi dzień zawiozła mnie do naszej pani doktór.
Pani, nie namyślając się wiele, naładowała szprycę jakąś żółtą cieczą i chciała mi to zapodać w d...
Wtedy doznałem cudownego ozdrowienia! Nagle jak za sprawą czarodziejskiej różdżki kręgosłup przestał boleć, no prawie kankana mógłbym tańczyć...
- Mnie właściwie już nie boli... - rzekłem nieśmiało, widząc jak cienki strumyk wyleciał z igły, poszybował w stronę sufitu, rozprysł się i spadł kilkoma kropelkami na podłogę, pokrytą szarym linoleum. Gówno. Nic nie przestało boleć!
- Ha! Zdał pan egzamin na mężczyznę! - oznajmiła tryumfalnie i nim się obejrzałem była już za mną przy moim pośladku.
- No - ściągaj pan spodnie!
Miała baba ubaw...
I facet czasem się boi... choć chciałbym aby tym razem lekarstwem był tylko blokada, taki zastrzyk w przegub...
To nie będzie takie proste jednak... W przypadku ZCN prawie zawsze kończy się zabiegiem przecięcia jakichś ścięgien, aby uwolnić miejsce dla nerwu, na który te więzadła uciskają.

Dostałem więc skierowanie do ortopedy i jestem mile zaskoczony, bo sądziłem że to będzie 2014, jak już nie będę mógł siusiaka utrzymać, a tu mam termin na sierpień tego roku! Najważniejsze, że po Norwegii.
Na ryby więc pojadę z jedną czynną ręką, a ta druga - jak się odblokuje. Teraz już myślę poważnie nad przełożeniem rączek... Cały świat łowi kręcąc korbą prawą ręką, więc co? Ja nie dam rady?! Jednego jestem pewny - tej mojej ryby życia nie oddam zbyt łatwo. W takich momentach nic nie boli - nieprawdaż?

Winien Wam jestem jeszcze wyjaśnienie odnośnie kota. Żyje do dziś dnia i ma się całkiiem dobrze, ale już nie ogląda się za czworonożnymi samcami, a raczej zabłąkane samce, które zaglądają na moje podwórko z przyzwyczajenia (to suka! - teraz widzę ile znajomych miała...), traktują ją jedynie jako pluszaka, który li tylko myszy łapie, podejdzie do miski po kocie chrupki i leni się całymi dniami na potęgę! Na jakąkolwiek rozrywkę nie mają co liczyć. Kotka dostała totalnego Aspergera!

Wprawne oko zobaczy wygolony niegdyś kawałek futerka za żebrami, świadczący, że kiedyś bardzo, ale to bardzo "to" lubiła... I nagle wszystko się usrało! Było nie paradować z wywalonym ogonem.
Bo we wszystkim potrzebny jest umiar.

Unplug?

Nie wiem jak to powiedzieć...
W tym roku nici z prawdziwego łowienia na LOPPIE!
Przypomina mi się taki dowcip rysunkowy, jak lord łowi ryby. Siedzi on sobie na początku pomostu z gazetą w ręku, obok stolik, koniaczek, parasol... Na końcu pomostu zaś stoi Jan. W pasiaku, jak przystało na kamerdynera, w nienagannej fryzurze, pod muchą.
Jan dzierży wędkę i raz po raz wyciąga rybę. Obrazek podpisany: Lord na rybach.

Czasy zmieniają się. Do niedawna to żeśmy nie wiedzieli co to jest komputer, Internet, komórka, GPS... Jakby na to nie spojrzeć moje pokolenie wychowało się właściwie bez tych wszystkich rzeczy. Co najwyżej ktoś przyniósł do szkoły walkmana i chodził dumny z słuchawkami na uszach. Albo "jamnika". Na kasety.
Łowienie też było inne. Czy ktoś miał plecionkę? Głupi spławik, co świeci był wyczynem!
Dokąd to zmierza? Chyba nie znajdę nikogo, kto odpowiedziałby na to pytanie.
Ale, żeby nie przedłużać (bo ręka boli) i żeby ktoś nie myślał, że piszę "Myśli na dobry dzień", które co rano w radiowej jedynce lecą, powiem tylko tyle:
Dostałem SHIMANO Dendou Maru 4000HP. Taki jak ten http://www.narybk...;pid=24349
Nieśmigana nówka prosto z Kraju Kwitnącej Wiśni. Notabene wszystko w krzaczkach. Instrukcja również.
Do tego dostałem do testów BALZER Edition 71 North 300-650g 2,15m. Razem komponują się swietnie!
Skończyła się dla mnie - zdecydowanego tradycjonalisty - jakaś era łowienia. Z jednej strony czuję żal do świata, że tak szybko pędzi i wyręcza nas coraz bardziej. Z drugiej zaś - gdyby nie kłopoty z ręką - nie byłoby tematu. I nie wiem czy to Opatrzność podsuwa takie rozwiązania? Chyba tak, bo cóż my sami możemy zrobić?
Nawet jeśli wszystko to marność nad marnościami - jak Kohelet powiada, to dostrzegam, że i w tak prozaicznych sprawach ( łowienie ryb ) niewidzialna siła przychodzi nagle z pomocą.
Piszę "z pomocą", ale tak naprawdę nie wiem czy się odnajdę w nowej elektrycznej rzeczywistości. Mam nadzieję.
Zostało 3 dni i siedzimy na walizkach. Dość już napatrzyliśmy się na swoje twarze pełne emocji. Teraz każdy próbuje grać Greka. Spokój i opanowanie. Ale to tylko pozory. Gęba cieszy się jak Puchatek na widok miodku. Wytrzymać jeszcze te 3 dni!
Wczoraj nawinąłem (w zasadzie Dandou Maru sam se nawinął). Pół kilometra linki 48Lb. Cieszy to oko. Dość, że rybom jest wszystko jedno - czy z prądem, czy unplug...

Mogę mieć jedynie nadzieję, że podłączenie kołowrotka do akumulatora nie pozbawi mnie resztek przyjemności łowienia.

Z ostatniej chwili

Paweł mnie pyta na GG czy będzie okazja kupienia czegoś w Norwegii...?
- A co konkretnie chciałbyś kupić?
- No wiesz - jakieś pamiątki, albo jakiś drobiazg...
Wyczułem, że pewnie dziewczę chce obdarzyć tym kupionym drobiazgiem.
- No tam raczej nic nie kupisz, poza podstawowymi rzeczami...
- Bo chciałem coś dla dziewczyny...(a jednak!) A ty nic nie kupujesz?
- Ja mam żonę od 13 lat... Nie muszę już nic kupować.

po godzinie...
- Nic jej nie kupię, bo mnie wku...-a! Wolę drinka na promie sobie kupić!
(powyższe za pozwoleniem Pawła)

I tak trzymać! Twardym trza być, nie miękkim!

Swoją drogą nerwowa atmosfera chyba udziela się wszystkim
Robi się cienko - 2 dni.

Czy to czekanie nigdy się nie skończy



Over the rainbow...

Skandynawia oplata Europę jak tęcza, która ukazuje się po letniej burzy. Gdzieś na jej szczycie, gdzieś ponad nią jest takie miejsce, gdzie marzenia spełniają się, gdzie czas w miejscu chciałbyś zatrzymać, a wszystkie mało istotne sprawy ulatują wysoko, ponad szczyty gór i rozpływają się w słonej wodzie norweskiego fiordu.
I nie wiem czy to jeszcze kołysze się ogłupiały błędnik, czy realnie jeszcze tam jestem. A może w ogóle to wszystko jest wytworem mojej wyobraźni, przychodzi nocami i rani coraz bardziej swoją nieosiągalnością? Nie, to nie jest nieosiągalne... Patrzę na zdjęcia i widzę, że tam byłem. Tego nie da się przerobić w Photoshopie... Byłem tam nie dla samego bycia gdzieś bardzo daleko, bo dzisiaj to przecież żaden problem pojechać, polecieć, choćby na drugi koniec świata, ba! w kosmos! Byłem tam, nad tęczą, gdzie już piękniej być nie może.
Z jednej strony robi się smutno i żal, że to, co się zaczyna musi się kiedyś skończyć, a z drugiej strony - każdy koniec jest przecież początkiem nowej drogi. Powrót do domu... zjedzenie ziemniaczków i jakiegoś mięska, dzieci, które rzucają się naszyję i ta pani kochana, tęskniąca... Ten zespół zjawisk pozwala zapomnieć, że coś się kończy, że coś odchodzi do historii, że już nigdy nie powróci takie samo.
A gdy już nacieszę się pyrami, świntuchem i tym, co zafundowała mi moja Pani, zamykam oczy i odpływam do świata, który jest ponad tęczą. Do mojej bajki, do Krainy w której jedynym intruzem mogę być ja sam.
Nie opowiem Wam wszystkiego, cośmy przeżyli, gdzieśmy łowili. Nie będę Wam zabierał pierwiastka łowcy - zdobywcy, który w każdym myśliwym drzemie, bo co to za łowy podane na talerzu?

Nasza wyprawa zaczęła się nieco zabawnie. Spakowaliśmy graty do transita, a podręczne bagaże do octavii. Kilka naszych cudownych pań, ze skrzętnie ukrywanymi łzami, żegnało swoich rycerzy, spieszących na podbój krańca Europy.
Ruszyłem pierwszy. Forest chciał jeszcze do domu po coś wstąpić. Gdy byliśmy w Bydgoszczy, nagle telefon: - kluczyków od forda nie ma!
Patrzymy w bagażach podręcznych - nic.
Chłopaki z transita zaczynają go rozpakowywać. A jest co - skrzynia wielka na kilka metrów sześciennych, misternie ułożone walizki, kuferki, skrzynki (w tym moja skrzyneczka), jedzenie, picie, wędki, książki... Jednym słowem cały majdan na 10 dni. Trwa wyścig z czasem. Wracamy się z Bydgoszczy do firmy. Przeczesany trawnik, gdzie Zbychu zasilał kwaśną leśną glebę swoimi złocistymi kroplami. Nasze Panie na szpilkach drapią paznokciami ziemię w miejscach domniemanych odwiedzin Zbigniewa... Nic. Telefon do Poznania i jakaś karkołomna sztafeta z nowymi kluczami? No pewnie nie będzie innej rady. Dochodzi trzynasta, a my stoimy w miejscu startu i nawet o metr nie jesteśmy bliżej Gdańska. Przez głupie klucze nastroje ekipy rzedną z każdą chwilą. Nie wiem teraz kto pierwszy wpadł na pomysł ponownego przeszukania bagaży podręcznych - Św. Antoni czy Zbychu - a może obaj naraz? Pewnie Ten na Górze zlitował się (zawsze lituje się - nie raz tego doświadczyłem...) Klucze się znalazły!

Nikt tu jeszcze nie przypuszczał, że nie ma kluczyków...


Człek spieszy się na ten głupi prom, by być w kolejce pierwszy...

Jakie to ma znaczenia, gdy i tak ustawiają tam po swojemu? Żadnego...
No jak już byliśmy zaokrętowani, w koszulkach zrobionych specjalnie na tę okazję (wyglądaliśmy w nich jak Dzieci z Bullerbyn) zabawa ruszyła na całego!


Nie wnikając w szczegóły, co by za dużo nie powiedzieć, chłopcy zadziergali sobie tatuaże na swoich bicepsach. (Grześ dostał z Danonkami kilka Spidermanów i innych współczesnych kowbojów ...) Nie byłoby w tym nic śmiesznego, gdyby nie Paweł, który na drugi dzień tak patrzy na swoje ramię i aż przeciera oczy ze zdumienia skąd mu się rysunek tam wziął...


Jednym słowem było wesoło. Ale tylko w obrębie kajuty. Fotele lotnicze zajęli Rumuni czy Bułgarzy, bo ponoć Szwedzi otworzyli rynek pracy dla zbieraczy jagód. Poukładali się więc pokotem wszędzie, gdzie to było możliwe i nikt już tamtędy nie przeszedł. Nie o ścisk chodzi, ale o mydło. Śmiem twierdzić, że mydło łączy ludzi, a jego brak oddala ich od siebie. Kontaktowaliśmy się więc jak najmniej. Prawie wcale.
Kto poszedł spać, to spał, kto balował, to balował. Ja po seansie wytwórni M.G.M, dołączyłem do śpiących.
W nocy bujało, trzęsło, warczało. Przed przybiciem do nabrzeża, sprawdziliśmy alkomatem kto może prowadzić. Filip - 1,1 - odpada, ja 0,0 (chyba ten hollywoodzki lew mi pomógł...)
Nie tracąc chwil, z opóźnieniem około 0,5 godz. Jedziemy. W porcie musieliśmy poczekać na zwolnienie doku przez inny statek.
Jedziemy, jedziemy i jedziemy. I jedziemy. Cały czas jedziemy i jest jeszcze w cholerę daleko. Tak, daleko jeszcze - odpowiadam, ubiegając pytania.
Pierwsze 300 km jakoś przejechaliśmy, potem kolejne 300 - a tu nawet nie połowa drogi! Za Luleą (z resztą piękne miasto, położone nad wcinającą się odnogą Zatoki Botnickiej) kilometrów zaczęło w końcu ubywać.
Jakaś fotka nad Kołem Polarnym i dalej w drogę. Choćby nie wiem co, fotka w tym miejscu to obowiązek.



Fińskie renifery siedziały chyba z Mikołajem i dziergały na drutach skarpetki dla Mikołajowej, bo żaden się nie kręcił po drodze. Rovaniemi minęliśmy bokiem. Przed granicą z Norkami jakiś Rudolf zatrzepotał jedynie swoimi parambolami na ogonie i tyle go było widać.


Przejście puste, ale trzeba zwolnić do 30km/h.
Zielone światło... zielone... jeszcze parę matrów... zielon... k-wa! Czerwone. STOP.
Wychodzi jakiś damski troll i pyta gdzie, po co i na co. Nie wierzy, że nie mamy alkoholu. Troll jest nieugięty i zaprasza auta do garażu. Wstęp mają jedynie kierowcy. Łazi po walizkach i wtyka swe łapy wszędzie. Żałowałem, że kotwic luzem nie wysypałem. Otwiera każdą butelkę, jakby pierwszy raz na oczy widział sok z owoców (które notabene nigdy nawet koło owoców nie leżały), wącha, czyta, próbuje. Szlag by to trafił. Patrzę ukradkiem na Filipa i na zegarek. Czas topnieje i możemy na prom nie zdążyć. Co ja pieprzę! Możemy zapłacić za nadbagaż! Tych książek trochę za dużo się zbiera, Z każdej walizki, każdego worka coś wyciągnie! Wszystkie układa na stoliku i wychodzi niezła biblioteczka. Obok zwykłej bulwarowej prasy można było dostrzec i literaturę piękną... Nie ma co zgrywać Greka, bo ani ja, ani Filip nie wiemy co kto pochował do swojego bagażu, a chłopcy siedzą na wartowni jakieś 50 metrów dalej i skrzętnie jeden po drugim korzystają z możliwości pozostawienia kilku wagoników w granicznym klopie. Troll nie pozwala, aby przyszli do garażu. Doszliśmy wreszcie do dna wielkiej paki. Babsko kazała pakować z powrotem. Zła, że więcej nie mieliśmy. Albo nie umiała znaleźć, a my w tym jej nie pomagaliśmy. Niech Se szuka suka!
Najważniejsze, że spodziewała się większej kontrabandy. To, co zobaczyła wydało się jej niewiele i podsumowań nie było. Jakaś gadka na koniec, zmniejszająca napięcie i mogliśmy ruszać.
Na promie byliśmy godzinę przed czasem.



Ale bez rezerwacji... Kolejny Zonk! Jak to jednak w krajach, w których turysta jest górą bywa, ferryman wpuścił nas przed autochtonami.
Wraz z opuszczeniem Oksfordu, oderwaliśmy się od tęczy i już byliśmy prawie ponad nią. Okrakiem staliśmy jedną nogą w innym świecie, w innym wymiarze. Nie bynajmniej przez "gofera" z dżemem za 15 NOK-ów. Od pełni szczęścia dziliły nas kilka schodków i ciężkie drzwi okrętu. Jak najszybciej wyjść na pokład i ukraść dla siebie ten widok! Jeden jedyny, znajomy dla niektórych sprzed dwóch lat, obcy, ale równie cudowny dla tych, co pierwszy raz go widzą. Chmury, które kąpały wierzchołki gór, przykrywały je niczym pierzynką, a tam, gdzie tej pierzynki było za mało, odsłaniały jakieś śnieżne dziwolągi, kaczory i

żaby, które nigdy nie stopnieją.

Â

Â

Â

Â

Â

Â

Â

Â

Â

Â

Â

Gdy prom skręcił do Bergsfjordu, szczytowałem. Jakby niebo się otworzyło!
Starsza pani czekała już w swoim busiku. Wiedzieliśmy gdzie jechać. Tak jakbyśmy wracali do siebie, do swojego domu. Rozpakowanie trwało może 20 minut? Może to były ze trzy kwadranse... W każdym razie o piętnastej pruliśmy fale Krainy Nad Tęczą położonej w pogoni za szczęściem.
Nasz kapitan Schettino:


Kraina ta była pełna ryb. Ich obfitość przerosła nasze oczekiwania. Miało się wrażenie, że echosonda wariuje. Wygięte wędki mówiły jednak: wszystko OK., panowie, wszystko tak jak powinno być. W końcu nie jechaliśmy nad pierwsze lepsze łowisko, ale tam, gdzie marzenia się spełniają.
Wędki zdają się mówić: wszystko OK...



Ci, co pierwszy raz byli oczom nie wierzyli, że to się dzieje, że w ogóle są takie miejsca na świecie, gdzie złowienie kilkunastu ryb jednej po drugiej jest fizyczną niemożliwością. Po piątym metrowym czarniaku po prostu trzeba odpocząć, by ducha nie wyzionąć.

Największy sej wyprawy:



Metrowy czarniak:



I jeszcze jeden:



Mój synek z sejem:



Czarniaki Filipa:

Sej Piotra:



Teraz trochę dorszy:
Pierwszy dorsz wyprawy:


Dorsz z górki za Loppą:





Pierwszego dnia nie przeginamy jednak. O 23:00 meldujemy się w przystani.
Tradycyjny tatar z dorsza. Wspólnie przeczytana książeczka, chyba tylko aby formalności stało się zadość, bo przecież nie po to aby lepiej spać - po takiej podróży i rekonesansie nikt nie miał ze spaniem problemów - dopełniła aktu przywitania Wędkarskiego Raju.
Za tych, co na morzu! Pamięci tych, co nie wrócili z morza...
Siódma rano pobudka. Nikt nie protestował, że za wcześnie. Padają pierwsze halibuty. Nie jakieś okazy, jednak pierwsze! Pawła zatkało, jak zobaczył, co ma na wędce. Zaniemówił jak Zachariasz na wieść, że jego żona Sara - sześciesięcioponadletnia kobieta - ma zostać matką. Nigdy w życiu takiej ryby nie widział, a teraz walczy z nią, jest na jego przynęcie, którą spuścił bez wiary w wodę, jest realna i mocno wali do dna.

Halibut - marzenie zdobywców Norwegii:


I wreszcie długo wyczekiwana płaszczka Foresta - pierwsza w życiu, gdyż dwa lata temu nie dane mu było tego uczucia zasmakować



Przyczyna zaniemówienia Pawła:

Tych emocji nikt już mu nie odbierze. Wielkie gratulacje Paweł za niezłomność i pierwsze halibuty w życiu!

Halibut Jacka:


Piotra:


I największy bodaj hali wyprawy 21kg Andrzeja


A tu Najwięksi Wojownicy wyprawy: Forest z Robertem. Na ich łodzi padło ponad 30 sztuk.




Za Sildą Grześ w trolu dopada dorsza. Nie był ani duży ani mały - ot 3-4 kg. Już mam go podbierać, gdy jakieś pół metra za nim ukazuje mi się wielki jak latający dywan płastug. Oniemiałem z wrażenia. Filip bierze kamerę, ale coś nie wychodzi. Ręce drżą z emocji. Miało to coś ze 2 x 1,5 m i wielkie ślepia po jednej, tej ciemniejszej stronie zaraz za ogromną paszczą leniwie podążającą za Grzesiowym dorszem. Cóż za widok! Wolałem nie myśleć, jak wyglądałby hol tej ryby...
Popłynęła majestatycznie w odmęty. A my tak po sobie oniemiali jak nasz Paweł... Tak, to nie żarty, tu wszystko może się zdarzyć.
Przez kilka kolejnych dni niewiele się zmienia, tyle, że przez większą część dnia polujemy za halibutami. Kontrolę na granicy mamy zapewnioną - troll nam pewnie nie odpuści - to już lepiej jakiegoś szlachetnego mięsa zabrać w limicie, zamiast dorsza czy czarniaka.
Ilość płastug zdobyta przez nasze łodzie codziennie rośnie, dochodząc ostatniego dnia do liczby 60 sztuk! Pamiętam - dwa lata temu mieliśmy ich razem chyba 15. W tym roku, znając wodę, metody i czas tą liczbę osiągnęliśmy już trzeciego dnia.

Kartka z pozdrowieniami...

Â


Wczoraj padł halibut 21kg. Złowił go Andrzej.
Ja mam kontuzję ręki na całego. Dzisiaj chyba sobie odpuszczę ryby, bo nie mogę trzymać wędki . Ogólnie łowimy grubo. Stawanie we fjordzie kończy się masakrą. Tu po prostu nie ma małych ryb, a te, co ciągniemy powodują zakwasy, że na drugi dzień trudno poruszać czymkolwiek. Ale przynajmniej jest zabawa. Seje trzeba odczepiać we wodzie, gdyż każda sesja zdjęciowa kończy się ich zgonem. Zlatują się wtedy mewy, jedna siądzie koło ledwo-ruchawej ryby i czeka, aż ta wystawi głowę nad wodę. Wtedy zaczyna ucztę od oczu (czy "ucz" - jak moja babka mawiała). Jak już oczy zjedzone, zaczyna się uczta i zlatują się koleżanki od brudnej roboty. Te ptaki są nie-do-nakarmienia... Widzieliśmy jak mewa porwała czarniaka ze 40cm i wciągnęła go w całości.
Wczoraj też miałem wreszcie pierwszą makrelę! Była wyśmienita. Taki przyłów przy okazji pozyskiwania żywca.
No i najważniejsze - przełamałem złą passę i złowiłem wczoraj dwa halibuty. Nie były ogromne, ale te 80cm miały (dokładnie 78). Ryby i tak wracają do wody, więc nie miało to większego znaczenia. Trzy halibuty mieliśmy w trzech rzutach spinningowych - jeden po drugim. Musieliśmy trafić na ich żerowanie. Ryby te łowimy na gumowe przynęty zaopatrzone w główkę (SavaGear, Gamakatsu lub GiantHead) na 20-30 metrowej wodzie w trolu.
Można pół dnia trolować i mieć jedną rybę, a można i trafić na miejsce i czas, gdzie w ciągu 5 minut padają 4-5 ryb. Niewielkie halibuty zwykle chodzą stadami i żerują w toni, te większe zazwyczaj biorą po podbiciu główki z dna. Kilka agrafek i kółek rozgiętych też mamy na koncie. Tu nie ma lipy. Jak coś nie gra ze sprzętem, to ryby litości nie mają. Pomału brakuje mi kotwic. Seje potrafią z mocnej kotwicy zrobić złom.
Dwa halibuty padły w porcie! Jeden wyjęty przez Filipa, drugi - walkę życia stoczył Forest. Ryba była jednak górą, zostawiając wędkarza z głupią miną, dużą dawką adrenaliny i wielką radością, że mógł przeżyć taki hol. To tu jest piękne - jak ma się szacunek do ryby życia, która praktycznie może być w każdym rzucie.
Nie bez przyczyny miejsce to nazywane jest wędkarskim rajem.
Jeszcze dwa dni i choć bardzo lajtowe, bo nie ma sił, to jednak mam nadzieję na swoją rybę życia. Pozdrowienia!



Halibut to wielki wojownik, ciekawy tego, co wokół się dzieje. Jak nie żeruje, to trzeba go zmusić do żerowania - czy to przynętą (a jest wybredny), czy jej ruchami, a jak żeruje to znaleźć się tam, gdzie żeruje z czymkolwiek na haku. Potrafi podpływać do gumy, cmoknąć ją, posmakować, iść za nią nawet kilkaset metrów. Jest nieufny.


Są jednak momenty, że jest to ryba pierwszego rzutu. Nie znosi, gdy przynęta ucieka z pola widzenia, z zasięgu wzroku, z linii ataku. Wtedy decyduje się va banque. Bez zwłoki atakuje, byle zdążyć przed żarłocznymi pobratymcami. Mniejsze zawsze żerują stadnie. Większe również, tyle, że przestrzeń się powiększa proporcjonalnie do rozmiarów i pojemności łowiska. No a jak walczy to nie muszę pisać. Youtube pełne jest od holów tej ryby, aż niejeden kołowrotek zadymi się na odjeździe.
Nam nie było dane przechytrzyć ryby powyżej 30kg. Było kilka kontaktów, które jednak kończyły się porażką wędkarza. Forest coś na ten temat wie i Andrzej. W dwóch przypadkach ryby nie dało się zatrzymać, a w dwóch oderwać od dna. Taki los, ale nie byliśmy u siebie i musieliśmy się liczyć, że przeciwnik zna teren i on tu rozdaje karty. Ostatniego dnia rano Fori z Robertem doławiają po halibucie, kończąc nasze zmagania na Krańcu Świata. Nie było tym razem osoby, która nie złowiła swojej norweskiej flądry. Nawet mały, jedenastoletni Grzesio miał swoje 7,5 minuty holu! W tym wieku mieć halibuta na koncie... Szacun synku!
Czas kończyć naszą przygodę, czas pozbierać manele, spakować wszystko dokładnie i pożegnać się. Tym razem już nic nie zostawiłem w Norwegii.

Powrót:



Łuski z oczu mi opadły. To łowienie jest nudne, zbyt nudne, aby katować się tyle godzin w podróży. Czarniak - piękna, waleczna ryba, ale jest przewidywalny do bólu. Dwa odjazdy i pompka do góry. Ewentualnie prostowanie kotwic po forsownym holu. Zwykle nie przeżywa sesji zdjęciowej, więc należy odhaczać go w wodzie. Dorsz - jak to dorsz - kupa mięcha powierzchająca się mniej lub bardziej - w zależności od wielkości - ale specjalnej radochy nie daje. Bałtyckie dorsze, choć mniejsze są smaczniejsze. Zębacz - dzieło raczej przypadku - ale dość częsty im wyżej na północ.


Zapodaje to Dalmorem po wyjęciu, wije się, kłapie zębami, jakby chciał pożreć wszystko, co przed nim się znajduje, za to na patelni - pierwsza liga (o ile jest bez skóry!) A brosma - królowa głębin - jeszcze nie widziałem aby ktokolwiek, kto spuści swojego pilkera na 130 metrów cieszył się, gdy na końcu jest uśmiechnięta brosma z wywalonym wolem i robaczywą skórą.
To z czasem staje się nudne i zbyt przewidywalne, niegodne prawdziwego łowcy.

Wrócę tu jednak! Wrócę nie po czarniaka, nie po dorsza ani zębacza. Przyjadę po halibuta. Daj Boże dwucyfrowego! Jeśli dywanowiec był na 13 mtrach, to musi być już grubo. Polowanie na tą rybę nie jest nudne, bo nigdy nie wiesz czy twoim przeciwnikiem jest pięciokilogramowy "piździk", czy stupięćdziesięciokilogramowy latający dywan. To w halibutach jest najpiękniejsze, że wszystko może się zdarzyć kilka nawet metrów od pomostu.

Kiedyś wrócę po Ciebie Wielka Rybo, którą widziałem! Zmierzymy się jak równy z równym. Nie zabiję Cię. Nie chcę Cię zabierać do mojego kraju. Chcę się spotkać z Tobą na Twoim terenie, nauczyć Twoich reguł i przechytrzyć Cię. Rzuciłaś mi rękawicę, którą podejmuję. Czekaj tam na mnie, na pewno się kiedyś jeszcze spotkamy.

Wreszcie ciemna noc! Organizm też głupieje od nadmiaru słońca i od nocy, które nocami nie są. Sam to widzę, jak czytam, com napisał... Łowienie w Norwegii może być nudne! Wybaczcie Panowie, odkapsluję bronka i posłucham... Norah Jones mi zaśpiewa o krainie, która gdzieś jest ponad tęczą. Każdy z nas o niej marzy, niektórzy mają to szczęście tam być. Trzeba tylko mocno chcieć, bo marzenia spełniają się ...

Somewhere over the rainbow, way up high
And the dreams that you dreamed of, once in a lullaby
Somewhere over the rainbow, blue birds fly
And the dreams that you dreamed of, dreams really do come true



Ps. Wszystkim uczestnikom chciałem bardzo podziękować za wspaniałą przygodę. Z Wami można nie tylko konie kraść, ale i niejednemu bobrowi futerko przetrzepać. Dzięki Panowie!


2024 - Copyright

Created by Special Space